Drukuj
Szczegóły: Kategoria: Aktualności | Opublikowano: 09 listopad 2019
Początek II wojny światowej w Brzeźcach i najbliższej okolicy w relacji mieszkanki Brzeźc. Tekst ukazał się na łamach: slonzokporadzi.pl
(...) Pierwszego września 39 r. miała się rozpocząć szkoła, ale, że był to piątek, wakacje, przedłużono do poniedziałku. Ciotki, Agnieszka i Frania wraz rodzinami przebywały w Brzeźcach na Dolinie u ciotki Marysi a naszej potki*(Potka – matka chrzestna, potek – ojciec chrzestny), oni już mieli radio. Nikt jeszcze nie wiedział o wybuchu wojny.
 
Wczas** rano wybrał się wujek Galisz z ciotką Agnieszką na rowerach po wypłatę do swoich miejsc pracy, do Jastrzębia i do Gogołowej. Tam już był popłoch. Ludzie uciekali, bo front się już zbliżał. Wujek Galisz podobno wysadził most, i był zmuszony uciekać przed wrogiem, doszły bowiem słuchy, że ktoś wiedział, że to jego sprawka i rzekomo miał go wydać( są ludzie którzy twierdzą, że z tym mostem to przesada, że tak nie było, ja jednak w to wierzę, bo wujek Galisz był odważnym człowiekiem).
 
Przyjechał wujek do Brzeźców a tu już piechota leży przed zasiekami, i w okopach, gotowa do natarcia na wroga. Nie było chwili do stracenia, szybko spakowali dzieci na rowery i uciekali w stronę Pszczyny. Na drodze już było pełno uciekinierów… Myśmy się tylko patrzyli, skąd to nagle tylu ludzi jedzie. Radia nikt we wsi nie miał. Patrzymy, a tu jedzie żołnierz przez pole na przełaj, przez ziemniaki, przez buraki i woła do taty,,Uważajcie na dzieci, bo to wojna, a myśmy wtedy latali po drodze. Ojciec weteran wojenny woła za nim, ty bredzisz… Po chwili tata patrzy jak na Firgankowym polu w koniczynie leży pełno wojska z karabinami maszynowymi wymierzonymi do boju.
 
,,Wtedy dopiero ojciec dostał strachu”.
 
,,My jesteśmy we froncie” zawołał tata – weteran. Za chwilę a było to około dziesiątej godziny, jak zaczęły granaty bić. Wojsko miało dobry wywiad z wieży na naszym kościele… Dowódca dał rozkaz wójtowi Paszkowi a mieszkał on koło szkoły, żeby pozganiał wszystkich ludzi ze wsi, kto ma jakieś furmanki, żeby prędko uciekali, ponieważ tu będzie straszny front. Kierował wszystkich w stronę Wisły (mowa o Wiśle koło Brzeźców). Jechali przez wieś nim wszyscy się pozgarniali, i księdza zabrali ze sobą choć już był stary. Dojechali prawie do naszej uliczki, a tu już kanonada się zaczyna. Ze strachu skręcili na zapłoć*** .. Pierwsze wozy prawie dotarły do naszej stodoły jak zaczęło walić. Kto mógł to zeskakiwał z wozu i uciekał, a obok nich padały granaty. Stary Majer w tym strachu porwał taką dużą torbę soli i pędził co sił, do nas do piwnicy. Był już prawie w drzwiach jak padła granata. torba mu się rozerwała, sól się wysypała. On lamentuje nad solą, a nie myślał, że na wozie synka swojego Zeflika zostawił, takie to było zamieszanie.
 
,,Konie z Doliny nie dotarły”.
 
Przed tym atakiem, mama posłała tatę na Dolinę, tam mieli dwa konie, żeby mogli nas zabrać na furmankę. Wojsko taty nie puściło z powrotem. Atak ustał… Cała wieś już jedzie dalej. Wszystkich wyganiają. Mama wzięła wózek, taki z dyszlem powkładała do niego pierzyny. Masło prawie zdziałała, w misce zabrała a cztery świeżo upieczone chleby zostawiła na stole. Dzieci spakowała do wózka okna pozamykała dom zamknęła. Klucz powiesiła nad drzwiami i wyjechaliśmy razem ze wszystkimi. Tata wrócił do domu, klucza nie znalazł. Drzwi z chlewa wymontował, krowy powypuszczał do ogrodu, żeby się nie spaliły. Dogonił nas, jak żeśmy już dojechali na Zarzecze w stronę Czechowic.
 
Jak to wojsko wiedziało gdzie nas poprowadzić, siedziałam na furmance i rozmyślałam. Jechaliśmy, nie drogą prosto do Wisły, lecz przez Raszkowice a kule leciały z obydwu stron nad nami. Za nami od wsi było widać tyle dymu jakby się już cała wieś paliła, ani kościoła nie było widać.
 
,,Ja miałam 13 lat a Hanka najmłodsza 2 i pół roku, pamiętam bardzo płakała”.
 
 
W Wiśle u dziadka żeśmy postali, aż nas dojechali z Doliny. Nasz wózek przypięto do ich wozu i już było lżej, pamiętam, cały dzień, od samego rana bez chleba. Strach był taki, że nikt nie odczuwał głodu. Ja miałam 13 lat a Hanka 2 i pół roku. Bardzo płakała… Przed północą dojechaliśmy do Czechowic. Spaliśmy w dużym majątku. Tam był lekarz wojskowy, który tej nocy robił operację Hance. Jakąś gózę miała na słabiźnie*. Powycinał pozaszywał, zapakował ranę i ruszyliśmy dalej, przez Andrychów, Wadowice. W sobotę byliśmy już nad Górą Kalwarią. Z drugiej strony, na front jechało wojsko, a my razem z wujkiem w środku, tam nastąpił nalot z powietrza na nasz tabor. Na drodze w jedną stronę jechało wojsko na front a my w drugą stronę. Nastał ogromny tumult, wszystko się przemieszało. Ludzie opuszczali w biegu furmanki i inne powozy i uciekali w stronę wody, bo tam płynęła rzeka. Ostrzegali nas, że Niemcy będą puszczać gazy. Każdy z tamponem siedział nad wodą, bo jak nas pouczano, gazy utrzymują się 10 cm nad wodą… Ataku gazowego nie było, ale wokół nas padał grad kul z niemieckich samolotów, bałam się to zrozumiałe i sama do siebie mówiłam czego oni od nas chcą, przecież my nawet nie mamy się czym bronić. Miałam zaledwie 13 lat a życie nakazało mi wydorośleć już, natychmiast. Umysł dziecka nie potrafił ogarnąć tego, czego byliśmy świadkami.
 
Wielu ludzi zgubiło się w tym zgiełku, na szczęście nikt nie został ranny, to chyba cud bo grad kul padał tak gęsto niczym deszcz i słychać było ciągle złowrogi niekończący się chlupot kul wpadających do rzeki. Po ataku wszystkie konie które stały zarówno te przy armatach jak te od cywilów przemieszały się ze sobą, zrobiła się straszna ciżba na drodze, konie się pomatłały*. Żołnierze biegali wściekli, wyganiali nas na łąkę aby móc ogarnąć ten cały rozgardiasz i uformować swoje szyki, bo pilno było stworzyć kolumnę marszową, która zmierzała na pierwszą linię frontu.
 
Ludzie mieli dość tej ucieczki. Gdyśmy już zjeżdżali z drogi i pole się zapełniało ,,tułaczami wojennymi”, dojechał tam jakiś dowódca wojskowy i rozkazał nam uciekać z tego postoju, bo tu akurat będzie linia frontu. Chłopi nie bardzo chcieli go słuchać, jednak jego stanowczy ton zwyciężył. Jechaliśmy dalej w stronę Krakowa.
 
W niedzielę byliśmy już niedaleko Krakowa w Pszytkowicach (wieś obecnie w województwie małopolskim, w powiecie wadowickim, gminie Kalwaria Zebrzydowska), tam dogonili nas Niemcy, uzbrojeni po zęby, na ciężkich motorach z przyczepami. Były to dla nas straszne chwile. Nasi ojcowie znali niemiecką mowę i jakoś się z nimi dogadali. Kazali nam wracać do domu.
 
Jak żeśmy dojechali do miejsca gdzie mieliśmy się zatrzymać, a zobaczyliśmy to pobojowisko to każdemu skóra na grzbiecie ścierpła. Cała ta wielka łąka zasłana była stosami trupów i żelastwa. Było już trzy dni po walce, ciepło było. Trupy i konie już były rozdęte, jakby trzykrotnie powiększone. W rancie** przy drodze leżały trupy żołnierzy. Pamiętam, jako to jeden leżał z otwartymi ustami a miał pełno złotych zębów. Jakaś kobieta stanęła nad nim i mówi, szkoda tego złota zakopywać, a ktoś odpowiedział; a człowieka nie szkoda?… Trudno teraz określić to co na prawdę wtedy czułam, miałam 13 lat, wojna trwała zaledwie od paru dni a ja już doświadczyłam od życie tylu podłości. Nie ogarniałam tej tragedii moim tak przecież nie dojrzałym jeszcze umysłem… Jedno pozostało mi w pamięci z tego czasu, byłam wściekła zarówno na Niemców jak i na tę nieodpowiedzialną kobietę, dla której ludzkie życie było tak samo mało istotne jak dla żołdaków z swastyką na sztandarach.
 
,,Chleb który mama zostawiła na stole był na swoim miejscu. Nic nam się nie straciło”…
 
 
Wróciliśmy do domu w środę pod wieczór. Obok nas domy spalone u Rybaka, u Wuzika, u Saponia, a nasz dom stoi. Mieszkały już u nas te rodziny ze spalonych domów, Wuziki, Ryboki, brakowało starego Kareła*, bo w tym czasie był na wojnie. Po powrocie, zastaliśmy wszystko na swoim miejscu. Nic nam się nie straciło, nawet tego chleba jeszcze zostało. Sąsiedzi zostali w tym co mieli na sobie, wszystko doszczętnie spłonęło, nawet się krowy spaliły. Stary Rybak jak odchodził na front, pozganiał krowy do chlewa coby się nie bały i w strachu nie pogubiły. Zagnał bydło do chlewa i powiązał a sam poszedł na Niemca. Jak front się przesunął to stary gospodarz wrócił, zobaczył wtedy spalone krowy, karki miały poprzepalane od łańcuchów… z rozpaczy uklęknął przed nimi i zapłakał a łzy spadały na otwarte oczy biednej krowy, i wtedy zrozumiałam, na czym polega ludzka rozpacz i żal. Wojna to straszna rzecz, ale czasami potrafi czegoś nauczyć, my dzieci wojny inaczej jako dorośli już ludzie widzimy otaczający nas świat… z wielkim szacunkiem odnosimy się do nawet najdrobniejszych rzeczy… Ludzie w tych czasach już tego nie potrafią. Na Dolinie u ciotki Marysi też było wszystko spalone a jedyna krowa którą mieli leżała zabita na pastwisku.
 
Podczas ataku wroga, bardzo ucierpiał kościół, on był dla Niemców najważniejszym celem. Zdawali sobie sprawę, że kościół to jedyny punkt obserwacyjny w tej okolicy. Gdyby nie gospodarstwo Młynarzowe i pewien szczęśliwy przypadek, to z naszego kościoła pewnie nic by nie zostało. Młynarz mieszkał przed kościołem, od strony linii frontu. Dom otaczały duże stodoły, załadowane zbożem, słomą, i sianem, wtedy był urodzajny rok. – Jak się zaczęły palić te stodoły, chlewy i domy obok, to dym tak szczelnie zasłonił kościół, że Niemcy byli pewni, że wieża już runęła.
 
Chyba Matka Boska uratowała nasz kościół, a i wieża ocalała chociaż była mocno podziurawiona. Jedna z kul przeszyła dzwon na wylot i wyrwała w nim pokaźnych rozmiarów dziurę. Niedługo potem, wszystkie dzwony i ten dziurawy, Niemcy zabrali na wojnę, tak się wówczas mówiło o tych przedmiotach, które przetapiano na armaty i inne rzeczy które miały zamiast ogłaszać, nadchodzący czas mszy, przynosiły ludziom śmierć i cierpienie. Zakrystia była zburzona i ściana kościoła, tam gdzie obecnie stoi ołtarz ,,Serca Jezusowego”. Od strony szkoły duże okno w Prezbiterium było całkowicie zniszczone, a jedna ze ścian była w gruzach. Kościół stał, ale każdy mógł na przełaj przez niego przechodzić. Każdy miał dostęp do Tabernakulum…
 
Krótka opowieść o Dolinie i ciotce Marysi, wspomina Tadeusz Galisz;
 
Pamiętam, byłem tego zdarzenia naocznym świadkiem i choć smarkaty wtedy byłem, wszystko zapamiętałem dokładnie. Wojna ma to do siebie, że często dzieją się dziwne niewytłumaczalne albo trudne do wytłumaczenia rzeczy. Pamiętam, gdyśmy odchodzili z Doliny, by dołączyć do reszty taboru, ciotka Marysia ściągnęła ze ściany obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej i przymocowała do pnia ogromnego drzewa, które rosło naprzeciwko domu (był to chyba orzech włoski, albo kasztan dokładnie nie pamiętam). Nakazała nam uklęknąć zrobić znak krzyża i pomodlić się, po czym wsiedliśmy na wóz i oddaliliśmy się. Po powrocie zobaczyliśmy przed sobą straszny widok, doszczętnie zostały zniszczone wszystkie zabudowania gospodarskie, nie było domu w którym nie brakowałoby ściany czy chociażby okien które były powybijane od huku wystrzałów artylerii. To było istne pobojowisko. Drzewo z obrazkiem stało, tak jak i dom ciotki Marysi stał nie naruszony… Niech każdy dopowie sobie sam komentarz do tego zdarzenia, a ja tam swoje wiem…
 
Źródło: opracowano na podstawie ,,Pamiętnika Hanny Wala" oraz na podstawie wywiadu przeprowadzonego z panem mgr inż Tadeuszem Galisz.
 
www.slonzokporadzi.pl
www.brzezce.info