Drukuj
Szczegóły: Kategoria: Aktualności | Opublikowano: 17 styczeń 2018

W piątek 19 stycznia 2018r. mija 73. rocznica "Marszu Śmierci". Dziennikarka Renata Botor-Pławecka kilka lat temu przeprowadziła wywiad z mieszkańcem Brzeźc - kapitanem Janem Foksem. Powstał artykuł o woźnicy bez palców, który swoimi sańmi podwoził najsłabszych więźniów idących przez ziemię pszczyńską w marszu śmierci, w czasie ewakuacji KL Auschwitz-Birkenau w styczniu 1945 r. Cudem ocalał. W jego gospodarstwie ukryło się pięcioro uciekinierów. Opowiedział o swoich dziecięcych latach w AK i czasie powojennym w Narodowych Siłach Zbrojnych… Wyjątkowo mocno zachęcamy do lektury!

"Dawniej każdy gospodarz miał sanie. Bo na saniach drzewo z lasu się zwoziło, cegły, piasek na budowę. U nas były też największe zabudowania we wsi. Pod wieczór wpędzono do naszego gospodarstwa więźniów. Do stodoły, szopy, wozowni. SS pilnowało ich z psami, kapoki z kijami, by nikt nie uciekł. Matka chciała dać ludziom jeść i pić. Niesie więc siostra chleb do stodoły. Esesman to zobaczył – kopnął w kosz. Chleb mogły zjeść tylko indyki. Zezwolili na danie ludziom kawy zbożowej. Napili się, trzem zabrakło, nie pozwolili donieść. Rano apel. Który był słaby, zaraz oprawiono go kijami. Kto nie mógł wstać, na drodze go zastrzelili. Miałem 17 lat. Zaoferowałem, że wezmę konie i tych słabych podwiozę. Poparł to niemiecki wójt, który miał biuro niedaleko i akurat przechodził. Esesman się zgodził. Wziąłem ze sobą worek owsa i siano, bo nie wiedziałem, jak daleko pojadę. Jechały cztery furmanki: parobek od gospodarza Zmełtego, Lazar Bolesław i Godziek Ludwik. Ja wiozłem słabych, a ci drudzy toboły. Tylko ja jechałem aż do Wodzisławia. Czytaj całość KLIKwLINK

 

 

 

Jan Foks, 1947 r., fot. z arch. rodziny J. Foksa

„Zrzucić te zwierzęta”

 

Najpierw mi siadło bodajże 16 osób na sanie. Plecami do siebie. Na łuku przed Pszczynką coś mi szkubło wozem ze trzy razy. „Halt!” – woła esesman. Że za ciężko dla koni i trzeba „zrzucić te zwierzęta”. Tak powiedział. I że może jechać tylko dziesięciu, bo koniom za ciężko. No to dziesięciu. Dwóch po zejściu z sań szło do raji, czterech zastrzelili.
Też zlazłem, by mógł jeden więzień więcej jechać. To podpadło kapokowi: czymu jo zloz. Godom, że mi zimno i wola iść pieszo, jak on. Opraty dałem na zagłowek i szedłem obok sań.

 

Pamiętam pannę, może 17-18-letnią. Miała dwa grube warkocze, jeszcze była w cywilnym kostiumie. Mówię, żeby ją u nas w gospodarstwie zostawić, bo bracia we wojnie, ojciec zmarł. Esesman kazał spytać kapoka. A ten łaps ją za włosy, plecami o wóz uderzył, złamał jej kręgosłup. Chciał się tak wyróżnić. Bo kapo mógł dostać potem więcej jedzenia. Jak zabił, miał więcej żarcia.

 

Dojeżdżamy do Studzionki, gdzie dziś tartak. Esesman wycelował do więźnia, który szedł daleko z przodu. W głowę mu strzelił.

 

Ukryci

 

Jedzie samochód: „Achtung, achtung, nadchodzi ewakuacja obozu, nie wolno patrzeć przez okna, bo będą strzelać. A jeśli ktoś pomoże w ucieczce, rodzina zostanie rozstrzelana”. I na skrzyżowaniu widzimy chopoka. Esesman go już z daleka obserwuje. Podchodzi i powiado, że w jednym z domów ukrywają się więźniowie. Rozkaz: wyprowadzić, wszystkich rozstrzelać. Potem zmieniają rozkaz, że więźniów rozstrzelać, gospodarzy nie, bo zameldowali. Czemu donieśli? Wystraszyli się tego ogłoszenia z auta.

 

Bardzo wielu gospodarzy jednak uratowało więźniów. W Porębie, Brzeźcach… U nas w stodole udało się pięciu osobom schować. Ziarnka zboża jedli. Trzy kobiety i dwóch mężczyzn: Francuz i Polak – młody, garbaty, z Warszawy. Pisali do mnie po wojnie. Jedna z kobiet to Nina Kopkowa z Leningradu.

 

Foksówka w Brzeźcach, dom rodzinny Jana Foksa. Na podwórku przy tym domu zatrzymali się więźniowie w styczniu 1945 r., fot. Renata Botor-Pławecka

 

By go miała

 

Jedziemy dalej. Na łuku w Pawłowicach był kiosk. Kobieta ciężarna podeszła pod niego, mówiąc, że będzie rodzić. Trzyma się za brzuch. Esesman kopnął ją w brzuch. Dziecko wypadło. Chyba pies je zeżarł.

 

W Pniówku zrobili czystkę. Słabych przesortowali, do lasu – rozstrzelali.
Koło Wodzisławia już się zećmiło. Leciały amerykańskie samoloty, oświetliły ten przemarsz tak, że igłę na drodze by pani znalazła. Oblecieli ze trzy razy. Ale widzieli, że to nie do zdobycia, bo co kawałek stał esesman w pogotowiu. Jakby kto wyszedł z raje, od razu byłby zastrzelony.

 

Blisko Wodzisławia pyta się kobieta z dzieckiem, jaki to blok obozowy idzie. Słyszy „taki i taki”. Bo ona szuka swojego chłopa. Znalazła go, przesuwają się do tyłu. Esesman każe im iść do raje. Ona prosi, by męża zostawić. „A co, pani chce go mieć w domu?” „Tak”. Zastrzelił jej chłopa. By go miała w domu.

 

W Wodzisławiu ktoś powiedział, że trzeba psy nakarmić. Ludzie wynieśli jedzenie. Psy sobie pojadły, więźniowie nie mogli.

 

Panem zwycięzca

 

W Wodzisławiu też esesman, który szedł koło mnie, powiedział innym, że przemarszu mają pilnować aż do stacji, a on się tu pożegna z tymi, co są na wozie. Kazał więźniom zejść z sań i strzela: do jednego, do drugiego, trzeciego…

 

Na koniec: ze mną też się pożegna. Ciemno było, kolumna zdążyła odejść daleko. Nie chciałem dać się zabić. Uderzyłem go pięścią w brzuch. Wpadł pod sanie z tym pistoletem.

 

Zacząłem go pod sańmi dusić. Zaklinował się. Pistolet kieruje mi do głowy. Pies mnie gryzie w nogę. Próbuję odsunąć od siebie rękę z pistoletem. Wystrzelił.

 

Zostawiłem go, wsiadłem na sanie. A pies, który wcześniej mnie gryzł w nogę, wskoczył za mną. Konie same biegły ku domowi. Ten esesmański pies uznał, że ja teraz jestem jego panem. Jego panem był zawsze zwycięzca. Długo my go mieli po wojnie. Wabił się Rolf.

 

Bez palców

 

W latach 70. międzynarodowa komisja do mnie trafiła. Prokuratura RFN, Polski i Szwajcarii. Wiedzieli tylko, że woźnica nie miał palców. Jako dziecko, w 1937 r., poszedłem do stodoły i grzebałem między maszynami, młóckarnią. Puściłech prawą rękę do trybów. Łapło mi palce. Nie było takiej medycyny jak dziś, że tramwaj przejedzie człowieka i go poskładają. Downij: ino nóż.

 

Jan Foks ok. 1936 r.; fot. z arch. rodziny Foksów

 

Szły listy do biur kombatanckich: że gdyby nie sanie, ten i ten by nie przeżył. Bo pojedli na moich saniach owsa. Wyliczyli, że około 350 więźniów dzięki workowi z owsem i saniom przeżyło. Spisali osiem stron protokołu. Ale napisali tak okrutnie, że to ja zastrzeliłem tego esesmana. A przecież on się sam zastrzelił tym pistoletem. Bo walczyliśmy. Pistolet latał koło jego głowy i mojej…

 

Zaczęło się od łącznika

 

ks. prof. Augustyn Godziek, na jego probostwie w Brzeźcach podsłuchiwani byli Niemcy; fot. z okresu 1940-1945

 

Jako 13-latek byłem w AK. W sumie przez przypadek. Mój wujek, Paweł Godziek, ukrywał się na probostwie u swego brata, księdza Augustyna Godźka w Brzeźcach. Podsłuchiwali policję niemiecką, bo na probostwie w jednym pokoju powstał posterunek policji. Wujek siedział w pokoju, do którego drzwi były schowane za szafą. Gdy Niemcy mieli na kogo zrobić obławę w wiosce, wiedział więc wcześniej. Potrzebny był ktoś, kto tę informację wyniesie. I ja byłem łącznikiem. Mówili mi, a do mnie przychodził potem Żbik (leśny). Przestrzegało się tych, których planują aresztować. Było to w 1941 r. Miałem pseudonim „Pynczok” (to taka okrągła kasza, a jo taki gruchy żech był).

 

Jan Foks, stoi szósty z lewej, 1939 r.; fot. z arch. rodziny Foksów

 

Zaraz po wojnie, jeszcze w 1945 r., spotkałem ludzi „Bartka”, Henryka Flamego [legendarny dowódca zgrupowania partyzanckiego Narodowych Sił Zbrojnych na Śląsku Cieszyńskim]. Mówią, że przeszli do Narodowych Sił Zbrojnych, żebym też wstąpił. Jedno spotkanie, drugie. Zgodziłem się.

 

Ujawniłem się w 1947 r. [Władze komunistyczne ogłosiły amnestię skierowaną do żołnierzy i działaczy polskiego podziemia antykomunistycznego]. Zapytali, czy podpiszę „umowę”, będę miał „przywileje”. Powiedziałem, że ja to mogę należeć tylko do różańca.

 

Byłem ciągle pod nadzorem. Wiedziałem, że wystarczy przewinienie i jutro mnie nie ma… Szykanowali. Robić mi wolno było, ale na kierownicze stanowisko nie było szans.
Po 70 latach zostałem uhonorowany Orderem Pojednania – w czasie pięknej uroczystości."

Tekst: Renata BOTOR-PŁAWECKA